Mniej turystów, mniej plastiku, mniej chińszczyzny. Tego było zdecydowanie mniej w Marrakeszu, dwie dekady temu, gdy odwiedziłam go po raz pierwszy.

Na tamtą podróż patrzyłam oczami zachwytu, z dozą naiwności, z umysłem czystym jak biała kartka gotowa do zadrukowania wszystkim co nowe. Do Maroka przygotowywałam się bardzo skrupulatnie, co dzień przez trzy miesiące czytałam książki, albumy, przewodniki i analizowałam mapy. Bez pomocy, samodzielnie, własnym rytmem, tak jak robiła to większość znajomych, z którymi studiowałam afrykanistykę i wiedzę o krajach rozwijających się. Znałam teorię wyniesioną z wykładów i doświadczenia podróżnicze na z europejskiej perspektywy. Nawet wyjazd na Przylądek Dobrej Nadziei, na samym krańcu afrykańskiego kontynentu, rok wcześniej rozczarował mnie zbyt małą dawką Inności, której tak bardzo wówczas poszukiwałam.

Tak więc do Marrakeszu dotarliśmy lokalnym pociągiem z bardzo nowoczesnej Casablanki, którą poprzedziły oficjalny Rabat i powściągliwy Tanger. Nic więc dziwnego, że kolory, zapachy, dźwięki i smaki Czerwonego Miasta olśniły mnie nie mniej niż modowego mistrza Yves Saint Laurenta równo 40 lat wcześniej.

Gęstość tkanki miejskiej wciągnęła mnie wówczas niczym ruchome piaski, których w okolicznych pustyniach nie brakowało. Nocny chłód odbijał się od mozaikowych, ceramicznych ścian, podłogi i sufitu niewielkiego pokoju w gościnnym riadzie. Ta koncepcja pudełkowego potraktowania wnętrza mocno odcisnęła się mi w wyobraźni. Przechowywana skrzętnie w obrazach pamięci, odżyła po kilku latach w warszawskiej kamienicy na Starym Mieście.

I tak, jak w stolicy Polski turyści chcą obowiązkowo zajrzeć na Starówkę, tak w Maroku nikt nie pomija placu Dżemaa El-Fna. Gdy postawiłam na nim stopę o zmierzchu zawirowało mi w głowie. Czułam jakby porwał mnie na swój grzbiet jeden z ręcznie tkanych dywanów, wiszących na okalającym plac murze. Uśmiechy, zachęty, zaproszenia na wieczorny i zarazem pierwszy tego dnia posiłek na tyły jednego ze straganów, aby tuż po zachodzie słońca, współdzielić radość z ramadanowej uczty. Na pewno nie ja pierwsza, nie ja ostatnia, jednak czułam wtedy, te dwie dekady temu – autentyczną gościnność.

W tym roku gościnność była już wyuczona, niemal wytrenowana, jak rola w teatrze grana do znudzenia co wieczór. Wysokie zadaszone „wozy” z dymiącymi tadżinami i świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy posiadały teraz laminowane menu w kilku językach świata. Każde stanowisko rozrosło się w wzwyż i wszerz, ekspansywnie rozlewając wokół siebie stoliki, ławy i jeszcze więcej sznurów żarówek, bardziej wystylizowanych.

Muzyków się podwoiło, zaklinaczy węży potroiło, punkty z tatuażową henną pomnożyły się przez pięć. Do tego pojawili się młodzi, przedsiębiorczy Afrykanie z Senegalu i innych krajów Sahelu. Już nie trzeba zapuszczać się w interior, żeby wrócić z doplecionymi warkoczykami. Radosne migrantki z Afryki Zachodniej plotą i sobie i zachwyconym gościom spoza kontynentu.

Plac, jaki pamiętam i jaki zapisałam na zdjęciach był przewiewny, rześki, spokojny.

Teraz czułam chaos, przytłoczenie, pośpiech, nerwowość, nagabywanie zamiast zapraszania. Uliczni sprzedawcy z gospodarzy zmienieni się w myśliwych, wyłapujących świeżą krew zagranicznych przybyszów gotowych na egzotyczną przygodę za stosunkowo niewielką cenę.

Ceny jednak też inne. Trudno się dziwić. Cały świat się modernizuje i w rytmie globalnych hitów z YouTube’a chce po prostu dla siebie więcej.

To co jednak najbardziej zasmuca to potoki plastikowych sprzętów z chińskich fabryk. I wcale nie tanich, jak jeszcze 10 lat temu w innych krajach na południe od Sahary. Nikomu niepotrzebne w tym miejscu na ziemi gadżety, niechciane zabawki i cała masa zbytku leży na ulicach tego pięknego placu czekając na bycie zauważonym.

Pierwszą torebkę Louisa Vittona nabyłam właśnie nie gdzie indziej a na Jamaa el-Fna „wtedy”. „Teraz” kreatywność Marokańczyków okazała się większa. Już nie tylko stragany przyklejone do uliczek prowadzących do mitycznego Placu, oferują tekstylia udające znane logotypy. Sklepiki z lustrami, klimatyzacją i miękkimi taboretami zapełniły się kopiami pożądanych towarów modowych, o których z dumą lokalni ekspedienci świetnym angielskim przekonują, że do złudzenia przypominają oryginały, ale są w 100% „Made in Morocco”.

Pamiętam też znacznie więcej lokalnych instrumentów, ręcznie wyrabianych na miejscu lampionów, babuszy, dżelab, puf i innych skórzanych wyrobów – bardziej etnicznych, które do dziś zdobią prywatny salon i inne wnętrza domowe.

Teraz można owszem zapłacić kartą, a towar jest z wyższej półki. Teraz mozaiki z Fezu zdobią wszystko co w chińskich fabrykach łatwo da się wyprodukować. Długo i bezskutecznie szukałam do pary drugiej filiżanki ręcznie malowanej właśnie w te geometryczne, błękitne wzory. „Tego już nie ma, bardzo trudno to będzie dostać, to było kiedyś, może tylko w Fezie” – podobnie odpowiadali zafrapowani sprzedawcy.

Na pocieszenie pozostało więc już tylko poczuć na podniebieniu dawne smaki. A i tu rozczarowanie. Niezliczone ilości knajpeczek wyrosłych niczym daktyle na gałązce w sercu oazy, obecnie serwują głównie…pizzę, spaghetti, frytki, burgery i inne fast-foodowe przysmaki oczekiwane przez amerykańskich, niemieckich i brytyjskich turystów. Gastronomia rozwinęła się wizualnie, jednak za cenę przypodobania się zachodnim gustom skurczyła swoje porcje oryginalnych marokańskich dań z regionu w symboliczne namiastki dawnych tadżinów, kuskusów i hariry. Jedynie cynamonowa bastilla utrzymała fason i od zewnątrz i w środku, łącząc wytrwane mięso z kruchym i słodkim ciastem.

Na słodko zaczynałam każdy dzień spędzony w Marrakeszu te dwadzieścia lat wcześniej. Cafe au lait i ciastka z pobliskiej cukierni. Smak ciężkich, tłustych i słodkich lokalnych wypieków tak różnych jednak od tureckich czy palestyńskich przysmaków wciągał na kilka kwadransów. Do tego trudno było się nadziwić misternym kształtom, ozdobom i sposobom ułożenia całego asortymentu.

Postanowiłam sprawdzić czy coś się jeszcze ostało z tej nostalgicznej przystani. Niełatwo było trafić na miejsce. Otoczenie zmieniło się nie do poznania. Bank, siedziba agencji ubezpieczeniowej, elegancki butik i ogromny nowoczesny szyld zmyliły początkowo. „Patisserie des princes. Maison de qualite fondee en 1989.” Jednak istnieje! Z postkolonialnego kopciuszka przeistoczył się w dumną księżniczkę, lśniącą nowoczesnymi podświetlanymi lodówkami, ladami i stylowymi, drewnianymi kasetonami. Na suficie lampy w kształcie ośmioramiennej gwiazdy, tej samej, jaka służy marokańskim artystom za bazę do rozwijania kolejnych kręgów mozaik ceramicznych. Zamiast wcześniejszego łukowatego przejścia z obszaru sklepowego do „salon de the”, czyli wydzielonej części kawiarnianej, wita rozświetlony łuk wycięty w ten sam motyw gwiazdy, jaka rytmicznie powtarzała się na eleganckim suficie. Upewniam się szybko u kasjerki z najdłuższym stażem, czy na pewno to ta sama cukiernia. Tak. Wciąż trwa, odmieniona.

Niby drobnostka, a jednak… jedyna rzecz, którą uznać mogłam za zmianę na lepsze, oczywiście w mojej subiektywnej perspektywie…