Mniej kotów, mniej turystów, mniej plastiku, mniej chińszczyzny. Tego było zdecydowanie mniej w Marrakeszu, dwie dekady temu, gdy odwiedziłam go po raz pierwszy.

Na tamtą podróż patrzyłam oczami zachwytu, z dozą naiwności, z umysłem czystym jak biała kartka gotowa do zadrukowania wszystkim co nowe.

Gęstość tkanki miejskiej wciągnęła mnie wówczas niczym ruchome piaski, których w okolicznych pustyniach nie brakowało. W Marrakeszu nikt nie pomija placu Dżemaa El-Fna. Gdy postawiłam na nim stopę o zmierzchu zawirowało mi w głowie. Czułam jakby porwał mnie na swój grzbiet jeden z ręcznie tkanych dywanów, wiszących na okalającym plac murze. Uśmiechy, zachęty, zaproszenia na wieczorny i zarazem pierwszy tego dnia posiłek na tyły jednego ze straganów, aby tuż po zachodzie słońca, współdzielić radość z ramadanowej uczty. Na pewno nie ja pierwsza, nie ja ostatnia, jednak czułam wtedy, te dwie dekady temu – autentyczną gościnność.

W tym roku była ona już wyuczona, niemal wytrenowana, jak rola w teatrze grana do znudzenia co wieczór. Wysokie zadaszone „wozy” z dymiącymi tadżinami i świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy posiadały teraz laminowane menu w kilku językach świata. Każde stanowisko rozrosło się w wzwyż i wszerz, ekspansywnie rozlewając wokół siebie stoliki, ławy i jeszcze więcej sznurów żarówek, bardziej wystylizowanych… Plac, jaki pamiętam i jaki zapisałam na zdjęciach był przewiewny, rześki, spokojny.

Teraz czułam chaos, przytłoczenie, pośpiech, nerwowość, nagabywanie zamiast zapraszania. Uliczni sprzedawcy z gospodarzy zmienieni się w myśliwych, wyłapujących świeżą krew zagranicznych przybyszów gotowych na egzotyczną przygodę za stosunkowo niewielką cenę. Teraz można owszem zapłacić kartą, a towar jest z wyższej półki. Teraz mozaiki z Fezu zdobią wszystko co w chińskich fabrykach łatwo da się wyprodukować. Długo i bezskutecznie szukałam do pary drugiej filiżanki ręcznie malowanej właśnie w te geometryczne, błękitne wzory. „Tego już nie ma, bardzo trudno to będzie dostać, to było kiedyś, może tylko w Fezie” – podobnie odpowiadali zafrapowani sprzedawcy.

Po raz pierwszy do Marrakeszu dotarłam lokalnym pociągiem z bardzo nowoczesnej Casablanki, którą poprzedziły oficjalny Rabat i powściągliwy Tanger.

Nocny chłód odbijał się od mozaikowych, ceramicznych ścian, podłogi i dworcowego sufitu.

Tym razem moim celem było tylko Czerwone Miasto, które oczarowało nowoczesnym portem lotniczym i szeregiem zmian. Już nie rzucali się nadgorliwi tragarze, już nie ciągnęli do swych aut. Mimo północy nie widziałam sennych spokojnych twarzy, tylko bystre spojrzenia dynamicznej obsługi lotniska. Taxi? Proszę bardzo Madame, proszę stanąć w kolejce. Za przejazd zapłaci Pani z góry wyznaczoną kwotę, punkt docelowy zostanie zweryfikowany na mapie, tak, przekażemy go kierowcy, kurs opłacony zostanie w kasie. Yes Madame, można płacić kartą. Moją uwagę zwrócił nie tylko sposób obsługi klienta, ale i język. Nie było wiele okazji, aby tym razem wyciągnąć z szuflady pamięci francuskie zwroty, zdania i słówka. Leniwy od długiej podróży mózg korzystał z nowych kompetencji lingwistycznych młodych Marokańczyków. Globalny język biznesu wypycha frankofońskie sentymenty; choć nie airport, a aeroport nadal czytam, leczobok arabskich napisów – dumnie błyszczą nazwy w lokalnym tamazight (ⵜⴰⵎⴰⵣⵉⵖⵜ ). Mijając neony witające gości w trzech językach na lotnisku Manara, dochodzę do przypominających z oddali telefonicznych budek, które z bliska okazują się terminalami do samodzielnego zamawiania taksówek, do złudzenia przypominającymi ekrany dotykowe, służące do zamawiania posiłków w fastfoodowych sieciówkach.

Dwie dekady temu wstępując do restauracji MacDonalds w jednym z marokańskich miast można było poczuć smak glokalizacji. Globalna marka dopasowana do lokalnej kultury, estetyki, religii. Współcześnie niezliczone ilości knajpeczek wyrosły niczym daktyle na gałązce, serwując… pizzę, spaghetti, frytki, burgery i inne przysmaki oczekiwane przez amerykańskich, niemieckich i brytyjskich turystów. Gastronomia rozwinęła się wizualnie, jednak za cenę przypodobania się zachodnim gustom skurczyła swoje porcje oryginalnych marokańskich dań z regionu w symboliczne namiastki dawnych tadżinów, kuskusów i hariry. Jedynie cynamonowa bastilla utrzymała fason i od zewnątrz i w środku, łącząc wytrwane mięso z kruchym i słodkim ciastem.

Słodko było i dawniej. W marokańskich gościńcach o poranku obowiązkowe francuskie petit-dejeuner: bagietka, konfitura, importowane masło i café au lait. Smak ciężkich, tłustych i słodkich lokalnych wypieków tak różnych jednak od tureckich czy dubajskich przysmaków raczył też oczy. Trudno było się nadziwić misternym kształtom, ozdobom i sposobom ułożenia całego asortymentu.

Postanowiłam sprawdzić czy coś się jeszcze ostało z małej cukierenki, od której zaczynałam każdy dzień na obrzeżach placu Jemaa El Fna. Niełatwo było trafić w to samo miejsce. Otoczenie zmieniło się nie do poznania. Bank, siedziba agencji ubezpieczeniowej, elegancki butik i ogromny nowoczesny szyld zmyliły początkowo, powodując kręcenie się wokół tych samych uliczek dochodzących do mediny. „Patisserie des princes. Maison de qualite fondee en 1989.” Jednak istnieje! Z postkolonialnego kopciuszka przeistoczył się w dumną księżniczkę, lśniącą nowoczesnymi podświetlanymi lodówkami, ladami i stylowymi, drewnianymi kasetonami. Na suficie lampy w kształcie ośmioramiennej gwiazdy, tej samej, jaka służy marokańskim artystom za bazę do rozwijania kolejnych kręgów mozaik ceramicznych. Zamiast wcześniejszego łukowatego przejścia z obszaru sklepowego do „salon de thé” – wydzielonej części kawiarnianej, zaprasza rozświetlony łuk wycięty w ten sam motyw gwiazdy, jaka rytmicznie powtarzała się na eleganckim suficie. Upewniam się szybko u kasjerki z najdłuższym stażem, czy na pewno to ta sama cukiernia. Tak, odmieniona mocno, ale wciąż trwa.

Trwanie i zmiana ostatnio mocno zaprzątają moje myśli. Niegdyś utożsamianie zmiany z postępem definiowanym jako poprawa, ulepszenie przychodziła automatycznie. Dziś już nie daje się nabrać tej optymistycznej i naiwnej wizji świata. Ale o tym innym razem…